piątek, 20 lutego 2015

Namorzyny, jaskinie, kajaki

Zgodnie z planem o 8:30 zostaliśmy odebrani z hotelu i zawiezieni do 'przystani' Thung Yee Peng wśród lasów namorzynowych. Widzieliśmy krabiki w i poskoczki mułowe, ale nie udało nam się zrobić im zdjęcia.
Następnie wypłynęliśmy łodzią do Koh Aung i wyspy Talabeng. Widoki przepiękne:-) 

Na longtail boat




Kajaki :)

Gdy już dopłynęliśmy do wyspy większość wycieczki przesiadła się na kajaki, popływać i pooglądać ją z bliska. Ja stwierdziłam, że przy moim lęku przed wodą zostaję w łodzi. Kiedyś pewnie spróbuję pływania kajakiem, ale nie na morzu i bliżej domu. 
Podobno było fajnie:-) 


Za to my, na łodzi mieliśmy rejs dookoła wyspy - po drugiej stronie były większe fale i trochę bujało ale widoki były super :-) 

Spotkaliśmy się w zatoczce, gdzie towarzystwo kajakowe już moczyło się w wodzie, więc dołączyliśmy do nich. Ponieważ nie byłam pewna jak głęboko jest w miejscu do którego dopłynęliśmy, do wody wyszłam w kapoku - czułam się jak boja :-)
Moje swobodne unoszenie się na wodzie zakończyło się, gdy prąd zniósł mnie na linkę od naszej kotwicy. Niestety potrzebowałam pomocy żeby się wydostać, ale udało się i już po chwili byłam na łodzi :-)
Dalej popłynęliśmy do jaskini. To znaczy ci na kajakach do jaskini wpłynęli, a my przycumowaliśmy u wrót. Miły pan (na oko lat naście) z obsługi stwierdził, że możemy przepłynąć do jaskini bo nie jest głęboko, tylko ok 3,5 m... Grześ załapał się na podwózkę kajakiem, a ja zostałam na łodzi czekając na kolejny kajak, który się nie pojawiał. Skończyło się tym, że zostałam przeholowana do jaskini :-)
Okazało się że są dwie jaskinie. Do drugiej wchodziło się dość stromo pod górkę po oponach, ja w połowie zrezygnowałam, podobnie jak Karoll i Marcin, Grzesiu poszedł (podobno dalej było gorzej, bo szlo się po korzeniu, i na dodatek było ciemno, a w jaskini nietoperze).
Karmienie małp :)









Do łodzi znów dopłynęłam na holu. Dobiliśmy do zatoczki w pobliżu, zebraliśmy resztę wycieczki i rozpoczęliśmy czekanie na Grzesia. Pan przewodnik powiedział, że ustalił z kolegą że tamten przywiezie Grzesia na swoim kajaku... Oczywiście przypłynął bez naszego kolegi, więc musieliśmy po niego podpłynąć. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na karmienie małp (my zjedliśmy owoce, małpy dostały skórki:-) 
























 Do hotelu zostaliśmy przywiezieni 'na pace' ale takiej z ławeczkami. Słońce prażyło, wiatr chłodził i niósł zapachy dżungli :-)  Super :-) 
Ko Lanta, widok z naszego środka transportu :)

Chwila chłodzenia w hotelu. Dwójka ochotników przyniosła jedzenie z bazaru - jakieś produkty rybne i kurczakowe na patyku, grillowane/smażone w głębokim tłuszczu, coś przypominającego omlet/biszkopt przełożonego słodką masą i owoce (mango, ananas). Całkiem niezłe :-)
Karoll z Grześkiem poszli już na plażę. Ja postanowiłam poczekać aż słońce przestanie tak prażyć bo i tak już mnie trochę przypiekło... Chociaż na opaleniznę raczej nie mam szans.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz